A+ A A-

Zezem. W kalejdoskopie cz. 32.

W poprzednim tekście głosiłem pochwałę indywidualizmu i etyki oraz piętnowałem głupotę uniformizacji i jej zgubny wpływ na odróżnienie tego co dobre od tego co całkiem złe. Jako zagorzały liberał, kierujący się nie demagogią, ale racjonalnością, nie mogę nie dostrzec istniejącego i powszechnie obecnego faktu naśladownictwa. Tym razem rzecz tyczyć będzie niekończącej się opowieści o tym co zrobić z tak zwanymi kibolami, aby zechcieli łaskawie nie obrzydzać widowiska sportowego.

 

O naśladownictwie można mówić pisać wiele, więc tym razem nie będzie to tekst autorski, ale mój wybór z co celniejszych sformułowań zawartych w pracach: Andrew Meltzoffa – psychologa z Uniwersytetu Waszyngtona, dr Magadaleny Śniegulskiej z APS, dr Małgorzaty Budyty-Budzyńskiej z Collegium Civitas.

Żyjemy w świecie, w którym trzeba się wyróżnić, by zostać zauważonym, a zauważonym pragnie być każdy. Kreatywność i innowacyjność stają się warunkami sukcesu. A jednak ulegamy modom, a osobliwie reklamie. Choć głośno deklarujemy pragnienie oryginalności, na co dzień kopiujemy innych, bo naśladowanie bardziej się opłaca. Zamiast rozważać każdą czynność, podejmować codziennie setki samodzielnych decyzji, stosujemy pewien automatyzm zachowań, który pozwala nam funkcjonować szybciej, efektywniej i z mniejszym wysiłkiem. To o tym automatyzmie mówił Maciej Skorża jako podstawie wygrywania meczów. W przeciwnym razie codziennie musielibyśmy np. opracowywać strategię mycia zębów. Naśladowanie jest po prostu praktyczne. Metoda prób i błędów jest obarczona ryzykiem, więcej kosztuje i zabiera dużo czasu. Naśladowanie to zaś używanie czegoś, co już zostało przetestowane i wiadomo, że działa. Lepiej lub gorzej, ale w przewidywalny sposób, a to co przewidywalne jest bezpieczniejsze od tego co nieznane. Świat staje się tak skomplikowany, że nie jesteśmy w stanie sami wszystkiego ogarnąć. Naśladujemy innych tam, gdzie brakuje nam własnej wiedzy. Tam, gdzie jej nie posiadamy, powołujemy się na autorytet  lub grupę autorytetów. Jedyny kłopot w tym,że właściwie na każdy autorytet można znaleźć kontrautorytet. Pić mleko czy nie pić,szczepić czy nie itd. To stwarza przestrzeń dla pewnej samodzielności – samodzielności wyboru autorytetu, za którym podążamy.

Są takie obszary i kluczowe dla człowieka umiejętności, których uczymy się tylko w kontakcie z drugim człowiekiem. Do nich należy nauka mowy czy choćby empatii. Samo oglądanie telewizji czy słuchanie radia nie wystarczy. Żeby się tego nauczyć niezbędny jest model. Nie wystarczy, że komuś powiemy jak ma mówić, czy jakie postawy wobec określonych zdarzeń ma zająć. On musi zobaczyć takie zachowania na „modelu”, który ma naśladować. Wiemy jak ważny jest to u dzieci, ale i wśród dorosłych dobry przykład jest więcej wart niż pusta gadanina.

Kiedy dokładniej badamy motywacje ludzkich zachowań i postaw dostrzegamy, że potrzeba wyróżniania się nie jest podstawową dla człowieka. Ważniejsze są potrzeby przynależności, bezpieczeństwa i akceptacji. Ludzie naśladują innych w obawie, że odmienne zachowanie może ich wykluczyć z grupy. Jesteśmy bowiem istotami stadnymi. Stado daje nam poczucie bezpieczeństwa, w zamian wymagając, abyśmy zachowywali się w ściśle określony sposób. Grupa działa skuteczniej kiedy jej członkowie współdziałają ze sobą. Konformizm, który w czasach pierwotnych był warunkiem przetrwania, dziś stał się warunkiem istnienia w społeczeństwie. Bez niego niemożliwe byłoby wykonanie zadań, których sami nie bylibyśmy w stanie wykonać. Przykłady można mnożyć.

Dla społeczeństwa ogromne znaczenie ma to, że możemy wzajemnie przewidywać swoje zachowania. Gdyby każdy zachowywał się inaczej, bylibyśmy dla siebie nieprzewidywalni. Trudno byłoby żyć, gdybyśmy się stale zastanawiali czego nawet w najprostszych sytuacjach mogę oczekiwać od innych. Komunikacja międzyludzka byłaby niemożliwa bez odniesień do tego co znane i powtarzalne. Również role społeczne polegają w dużym stopniu na naśladownictwie. Kobieta uczy się w ten sposób roli matki czy w ogóle bycia kobietą. Czasem oczywiście wypracowujemy sobie własne zachowania i strategie, jednak nawet wtedy odnosimy się do tego co zaobserwowaliśmy u innych.

Od nich wolne nie jest to co nazywa się kreatywnością. Nawet dzieci w swojej pasji eksperymentowania zazwyczaj odwołują się do tego co już znają – w nowym kontekście wykorzystują znane metody i narzędzia. Kreatywność najczęściej wcale nie polega na wymyślaniu czegoś zupełnie innego od wszystkiego, co znane, lecz na użyciu czegoś znanego w inny niż dotąd sposób, włożeniu znanego w inny kontekst. Kluczowa jest tu umiejętność kojarzenia, dostrzegania podobieństw i możliwość wykorzystania czegoś sprawdzonego na jednym polu - w zupełnie innej dziedzinie. Np. nauki społeczne wykorzystywały odkrycia i terminy z nauk ścisłych. Taki internet służył wojsku, a karierę zrobił kiedy przeniesiono go w szerszy kontekst społeczny. W wielu dziedzinach naśladujemy naturę. I znowu przykładów począwszy od sztuki aż nadto.

Nasza skłonność do konformizmu i podporządkowania grupie jest tak silna, że jesteśmy skłonni zaprzeczyć oczywistościom. W słynnym eksperymencie Solomona Ascha badani, pod wpływem grupy, wskazywali, że równej długości są odcinki, które w rzeczywistości bardzo wyraźnie się różniły. Naśladując siebie nawzajem, odnosząc się do tych samych norm i zasad, w końcu internalizując je, wszyscy stajemy się do siebie podobni i nie ma miejsca na swobodę, indywidualizm czy spontaniczność. Efektywna socjalizacja może być niebezpieczna np. jeśli w danej grupie czy społeczności nagradzane i naśladowane są zachowania, które w innych społeczeństwach są naganne.

Żeby dostrzec niebezpieczeństwa naśladownictwa wcale nie trzeba wyobrazić sobie skrajnej socjalizacji. Wystarczy pójść na mecz piłki nożnej albo obejrzeć wiadomości w telewizji. Tłum to zbiorowość ludzka, w której zanika wszelki indywidualizm, a naśladowanie staje się głównym motorem działania. Nie ma miejsca na moralna ocenę własnego czy cudzego postępowania ani czasu i przestrzeni na jakąkolwiek refleksję. Tłum działa, i to z siłą huraganu, bo wszyscy w tłumie robią to samo, podżegając się do coraz bardziej ekstremalnych zachowań.

O naśladownictwie mówi się mało i na ogół termin ten kojarzony jest pejoratywnie, podobnie jak konformizm. Wolimy mówić o lojalności, dostosowaniu czy adaptacji albo współpracy. Jak go zwał tak go zwał, ważne żeby ten społeczny mechanizm chociaż próbować wykorzystać z korzyścią dla większego interesu.

W jakich warunkach grupy społeczne mające własną stratyfikację i zespół norm w nich obowiązujących zechcą współdziałać z innymi organizmami społecznymi nastawionymi na realizacje określonych celów społecznych jak np. zagwarantowanie spokoju, ładu i bezpieczeństwa na stadionach? Oto pytanie godne hamletowych dylematów. Warunkiem warunków jest przełamanie strachu wszelkiego rodzaju władz przed własnym społeczeństwem. To te władze są odpowiedzialne za podział na 'my i oni' i za wszystkie negatywne konsekwencje z tego stanu wynikające. Ma to swoje źródło jeszcze w „przodującym ustroju” którego „dziedzictwo” w tej dziedzinie niestety trwa. Posłużę się przykładem związków zawodowych. W wysoko rozwiniętych krajach Zachodu związki zawodowe mają wpływ na politykę i strategię firm. Nie ma tam co prawda obowiązkowej do nich przynależności, ale nieformalnie taki „przymus” istnieje. W Stanach Zjednoczonych w wielu korporacjach kiedy przyszedł czas kryzysu pod koniec 2008 roku, związki zgodziły się na zamrożenie lub nawet obniżenie płac oraz zawieszenie przywilejów pozapłacowych pracowników. Pozwoliło to firmom przetrwać, utrzymać zatrudnienie i nawet stać się bardziej konkurencyjnymi. Jak to możliwe zapytacie? Kiedy ktoś za coś naprawdę ponosi odpowiedzialność, to traktuje to jak swoje i temu najpierw nie szkodzi, a autorytet kierownictw związków jest tak duży, także instytucjonalny, że nikt się jemu nie przeciwstawia właśnie w imię grupowego, dobrze rozumianego interesu własnego. Powiecie, że u nas to niemożliwe. A ja zapytam czy ktoś po 1989 roku tego próbował? Mamy do czynienia z nieznośną pseudoliberalną narracją, że związki to wrogowie rozwoju i tylko chcą pasożytować na firmach. Członkowie Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego z panią prof. Elżbietą Mączyńską wzywają do obowiązkowej przynależności pracowników do związków zawodowych oraz do stworzenia form współudziału pracowników w zarządzaniu firmami, widząc w tym przywrócenie stabilności działania oraz zwiększonych szans na przyśpieszenie postępu i rozwoju /wywiad prof. Mączyńskiej w GW z 6-7.06.2015 roku/.

Czy można znaleźć paralelę pomiędzy tymi postulatami, a tym co się dzieje w relacjach kluby i kibice? Moim zdaniem absolutnie tak. Faktem jest stan rozdrobnienia grup kibicowskich i brak ich formalnego samozorganizowania. W większości są to grupy nieprzewidywalne w swych zachowaniach i reakcjach. Dominuje w nich pewna fałszywa ideologia, że są co najmniej tak samo ważni dla widowiska jak gra piłkarzy. Stąd m. innymi poszukiwanie pewnej wspólnej tożsamości poprzez rozdęte do granic absurdu oprawy. Nie można nie podziwiać wkładu pracy, osobistego zaangażowania oraz często imponujących efektów – nie można jednak nie zauważyć prostego faktu, że to erzac, namiastka i gliniany cielec. Bowiem to nie oni powinni być na planie głównym i w głównej roli, ale mecz, a najważniejszymi jego aktorami piłkarze. Na naszych oczach następuje zamian ról, w której to po co się zebraliśmy na stadionie staje się marginesem wobec rozdętego ponad wszelką miarę ego tłumu. Lecz oczywiście nie to jest główną przeszkodą w tym, aby podczas meczów nie dochodziło do łamania elementarnych zasad, ale brak autorytetu kierownictwa tych grup nakierowanego na zagwarantowanie ładu i spokoju na trybunach. Wynika to w dużej części z nieodpowiedniego stanu zorganizowania grup kibicowskich. Każda organizacja funkcjonująca formalnie również naśladuje inne instytucje i kopiuje niejako ich działanie. W ten sposób ich drapieżność zanika, również przez to, że kierownictwa takich sformalizowanych grup składają się z reguły z ludzi inteligentniejszych od innych, a tym samym lepiej rozumiejących faktyczną rolę jaką mają do spełnienia i co jest istotą ich istnienia. Ja nie mówię, żeby od razu to był upragniony przez niektórych model socios, ale taki stan, w którym duża grupa kibicowska jest nastawiona na niedopuszczenie do kontynuowania meczu jest nie do przyjęcia. Bo oznacza to, że na jej czele stoi banda łobuzów i wandali, a procesy wewnątrz grupy doprowadziły do wytworzenia ideologi niszczenia i destrukcji. A doprowadziły, bo nikt, ani żaden odmienny pogląd nie mógł trafić do odizolowanych członków grupy.

Mądrzy ludzie, którzy znają mechanizmy naśladownictwa, byliby w stanie przynajmniej próbować spacyfikować nastroje, a już na pewno starać się, aby ruchy tych grup były bardziej sterowalne i przewidywalne. Powiecie, że to niemożliwe. Ja nie znam takiego słowa. Ale nie przekonam nikogo dopóki kluby nie spróbują. Muszą wreszcie przełamać strach, bo to marny doradca.

Twoja opinia

Nazwa uzytkownika:
Znaczniki HTML są dozwolone. Komentarze gości zostaną opublikowane po zatwierdzeniu. Treść komentarza:
yvComment v.2.01.1