- a-c10
Eyjafjallajökull najlepszym przyjacielem Lewego (historia alternatywna z gatunku „efekt motyla”)
Kwiecień 2010 nie był, delikatnie rzecz ujmując, najszczęśliwszym miesiącem w historii awiacji. 10. zdarzyło się wiadomo co. Kilka dni później islandzki wulkan Eyjafjallajökull (spróbujcie to wymówić, wszelkiego powodzenia życzę
) wyrzucił nad północną Europę gigantyczną chmurę pyłu, powodując tym samym największe zaburzenia w pasażerskim ruchu lotniczym od czasów II Wojny Światowej. Na ponad tydzień większość Starego Kontynentu została po prostu uziemiona. Wśród milionów pasażerów, których samoloty nie wzbiły się w tamtym okresie w powietrze, był też niejaki Robert Lewandowski. Podówczas jeszcze zawodnik Lecha, miał on się właśnie wtedy wybrać do Blackburn, by obejrzeć stadion i ośrodek treningowy miejscowych Rovers i de facto przyklepać transfer. Nieco wcześniej bowiem wysłannicy klubu z Ewood Park bawili w Poznaniu i uzgodnili szczegóły transakcji z szefostwem Kolejorza. Oczekiwano już tylko na aprobatę samego zawodnika, którą postrzegano w kategoriach formalności.
Tyle tylko, że Eyjafjallajökull wybuchł, w związku z czym Lewandowski do Lancashire nie dotarł. Nie wiem czy ówczesny prezes Rovers jest przesądny. Chyba tak, najwyraźniej bowiem potraktował całą tę wulkaniczną chryję jak zły omen i pozwolił, by w jego sercu zakiełkowały wątpliwości. Zresztą, cztery miliony funtów (trzy od ręki plus bańka w bonusach) dziś na nikim nie robią przesadnego wrażenia. Niespełna czternaście lat temu był to jednak kawał pieniądza. Zwłaszcza jak za wciąż chuderlawego, surowego taktycznie snajpera z niezbyt renomowanej ligi. Przypomnijmy, że poprzednim szerzej znanym w Anglii polskim napastnikiem był niejaki Grzegorz Rasiak, który akurat w Premier League nikogo na kolana nie rzucił.
Niezdecydowanie Blackburn wykorzystała BVB i ściągnęła Lewandowskiego do siebie. Zespół z Dortmundu był podówczas młody, ambitny i już całkiem mocarny, choć do tej najściślejszej bundesligowej czołówki dopiero się dobijał. W poprzednich dwóch sezonach, już pod wodzą Jürgena Kloppa, zajął 6. i 5. lokatę. No ale właśnie: Jürgen Klopp. Czterdziestotrzyletni wówczas trener-wizjoner, obdarzony kapitalną wyobraźnią, niesamowitą odwagą oraz – nicht zulezt – niezachwianym poparciem władz klubu. On tam mógł sobie robić co tylko chciał. A chciał np., żeby – wbrew obawom i niezrozumieniu wielu, w tym samego piłkarza – cały swój pierwszy sezon w Dortmundzie Lewandowski rozegrał jako cofnięty napastnik, szlifując umiejętność współpracy z drugą linią, która kiedyś stanie się jego gigantycznym atutem. Stawiał też wytrwale na swój nowy nabytek, nawet wtedy, gdy ów dłuższymi momentami kopał się po czole. Kiedy zaś na początku kolejnego sezonu (już pierwszy zakończył się mistrzostwem!) najlepszy strzelec drużyny doznał pechowego urazu, Klopp zdecydował, że jego podstawowym napastnikiem zostanie właśnie Lewandowski.
Reszta jest historią, którą wszyscy znamy.
Zastanówmy się jednak co by się stało, gdyby Eyjafjallajökull siedział jednak cicho. Lewandowski leci do Blackburn. Podoba mu się tam (bo i niby co miało się nie podobać?), więc przyklepuje transfer i latem trafia na Ewood Park. Sezon 2010/11 w roli menedżera Rovers rozpoczyna Sam Allardyce, facet znany z wielu rzeczy, ale akurat nie z tego, iżby był wybitnym – albo chociaż przyzwoitym – mentorem młodzieży, bądź też (oj, to już zupełnie…) oceanem cierpliwości. Przede wszystkim zaś, jest nieporównywalnie gorszym trenerem od Kloppa i raczej trudno przypuszczać, by opracował odpowiednią wizję rozwoju Roberta oraz wykazał wytrwałość w jej wprowadzaniu.
Zresztą, w listopadzie’10 Big Sama już na Ewood Park nie było, a cały klub trafił w ręce rodziny Venkych, co zapoczątkowało okres potwornego bajzlu, którego zresztą do dziś nie udało się tak do końca posprzątać. Wiosną’12, gdy Borussia (już z Lewym na szpicy) świętowała obronę tytułu, nastroje w Blackburn były zgoła odmienne, jako że klub właśnie spadał do Championship. Od tamtej pory Rovers opuścili ten poziom rozgrywek tylko na rok, tyle że nie windą do góry, a schodami do piwnicy.
Gdyby zatem Lewandowski faktycznie tam trafił, śmiało można zakładać, że jego losy potoczyłyby się jak typowa kariera polskiego grajka zagranicą: najpierw trochę grania, trochę ławki, potem już głównie ławka, wypożyczenie do (innego klubu) Championship, dalej jakaś Grecja, Cypr, ewentualnie Cośtamspor, wreszcie po paru latach powrót do kraju. Ale też już raczej nie do Lecha, a do Wisły Płock (niczego tej ostatniej nie ujmując).
Fajny wulkan ten Eyjafjallajökull. Miło by było, gdyby kapitan reprezentacji Polski udał się kiedyś na Islandię i osobiście mu podziękował


This is a comment on "Tragedii akt trzeci?"