A+ A A-
  • a-c10
@ xxx: Globalizacja powoli się zwija. Zastępuje ją glokalizacja. Znaczy nie że teraz trzeba będzie strzelać z GlockaWink Chodzi bardziej o to, by działać globalnie, ale istnieć lokalnie. Owszem, chociażby wspomniane przez Ciebie procesy urbanizacyjne niewątpliwie mają miejsce i pewnie przez czas jakiś jeszcze będą miały. Niemniej, spójrz: jeszcze kilkanaście miesięcy temu dzień w dzień całe rzesze ludzi zrywały się rankiem w dzień powszedni z wyra, pakowały do samochodów i przez mordercze korki, smrodząc, tracąc nerwy i zdrowie, brnęły do roboty, gdzie… siadały przed kompem. Przez szacunek dla pamięci ofiar covida trudno mi pisać o pozytywnych skutkach zarazy. Równie jednak trudno zaprzeczyć, że to jakby w jej efekcie w wielu głowach zaświtała ta prosta prawda, że przecież większość takiej roboty da się wykonywać z domu, gdzie w końcu też mamy komputery i sieć. A skoro tak, może dałoby się mieszkać w Olkuszu (siemka, ZgredWink), Brzesku, Grójcu, Wyszkowie, etc., gdzie nie ma takiego ścisku, a ceny nieruchomości są znacznie mniej z dupy powyjmowane, zaś do metropolii wpadać na krótko i tylko wtedy, gdy rzeczywiście zaistnieje potrzeba? Schodząc z kwestii ogólnoludzkich bardziej w stronę boiska: to właśnie glokalizacja błyskawicznie położyła kres tej całej skandalicznej superlidze. Okazało się bowiem, że owszem, możesz sobie mieć miliony oglądaczy porozrzucanych po całym świecie. Możesz sprzedawać im merch, transmisje, reklamy, co tam jeszcze i budować na tym swą ekonomiczną potęgę. Nie możesz jednak tak zupełnie osikać tych kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy – pandemia na bok – regularnie wypełniają ci stadion. Bez nich jesteś nikim. Nawet jeśli bezpośrednio nie zależysz już od wpływów z ich biletów. Co zaś się tyczy faktycznie zachodzących od zarania dziejów procesów łączenia się w coraz większe grupy – tak, one jak najbardziej istnieją i w rzeczy samej zazwyczaj świadczą o postępie. Nie rozumiem jednak ni w ząb dlaczego niby utożsamiasz z nimi superligę. Przecież to zjawisko dokładnie odwrotne. Piramidy ligowe w Anglii, Hiszpanii i Włoszech liczą łącznie pewnie jakieś kilkanaście tysięcy (!) klubów. A tutaj jedna skurwiała dwunastka. Wiesz, ja zawsze byłem raczej kiepski z matmy, ale ewidentnie mi się to nie dodaje. Nie kumam też zupełnie o co Ci chodzi z tą całą tradycją. Przecież sport jest akurat tą dziedziną życia, która wobec tradycji ma zdecydowanie największy despekt. Zobacz, całkiem niedawno oba kluby, którym kibicujemy (jeden najstarszy, drugi najbardziej utytułowany, tradycja aż tryska na boki) mierzyły się w bezpośrednich starciach z ekipą z Niecieczy. I co, pomogły nam w czymś te nasze tradycje? Strzeliły jakiegoś gola? Zaliczyły asystę? Przerwały groźną akcję rywali, obroniły parę strzałów, cokolwiek? Wybacz, jakoś nie kojarzę. Pamiętam za to, że i my, i Wy dostaliśmy od Termozagadki w pędzel. Gdybyś chciał przykładów z szerszego świata: na ostatnim Euro reprezentacja ojczyzny futbolu zebrała w ryj od reprezentacji kraju, którego całą populację mogłaby zmieścić w jednej dzielnicy swego stołecznego miasta, a który to kraj futbolowych tradycji w zasadzie nie posiada. Albo – o! – popatrz sobie na aktualną tabelę Bundesligi. Znajdziesz tam bardzo ciekawe obrazki. Na ostatnim miejscu usadowił się klub ociekający tradycją. Co prawda, nie zawsze piękną, kibicował mu w końcu m.in. autor światowego bestsellera pt. „Mój bój”, ale co tam, z tradycją jest trochę jak z rodziną – nie da się jej wybrać. Pytam czasem znajomych kibiców Wisły, to wiemWink Ów „tradycyjny” klub w dotychczasowych trzydziestu kolejkach zgromadził porażającą liczbę trzynastu punktów i już wiadomo, że w przyszłym sezonie będzie zaszczycał swą tradycją stadiony drugiej ligi. Tymczasem w tej samej tabel na miejscu drugim plasuje się klub, który parę lat temu jeszcze nie istniał i służy za retorycznego chłopca do bicia wszystkim zagorzałym miłośnikom tradycji. Ten klub z kolei w przyszłym sezonie na pewno zagra w LM i na europejskich stadionach będzie straszył zwolenników utartego ładu swą nuworyszowską buźką. Trzymam kciuki za powodzenie. Bo tak to już w tym sporcie, czy konkretnie futbolu bywa, nie? Tych jest jedenastu i tamtych nie inaczej. Gramy jedną piłką, a obie bramki mają identyczne wymiary. I nie ma kompletnie żadnego znaczenia, że jeden klub istnieje od lat ponad stu, a drugi od kilku(nastu). A przynajmniej, moim zdaniem, mieć nie powinno. I tutaj właśnie, tak naprawdę, tkwi mój główny zarzut wobec knowań europejskiej wierchuszki klubowej, których superliga jest tylko kulminacją. To są przecież działania grupki zapiekłych tradycjonalistów, za wszelką cenę dążących do tego, by historia futbolu na Starym Kontynencie de facto dobiegła końca. By już nigdy nie zachodziły w jego strukturze jakiekolwiek istotne zmiany. To się zaczęło już dwadzieścia parę lat temu, gdy wąska grupka utytułowanych klubów uruchomiła naciski na UEFA’ę (jak się okazuje – za pomocą pustego szantażyku), by ta stopniowo ograniczała dostęp do konfitur dla „mniejszych” federacji. Sportowych argumentów ku temu za bardzo nie było, ale niestety centrala się ugięła i poszło. W chwili obecnej awans do LM jest praktycznie niemożliwy dla klubów z większości europejskich lig, podczas gdy ekipy z tzw. Top 5 mają go za darmoszkę. A gdy już udało się rozprawić z zewnętrznym plebsem, kartel zażyczył sobie eliminacji plebsu wewnętrznego i wymusił wprowadzenie cwanego kurestwa zwanego FFP. I znów – poszło. Ambicja, marzenia, pasja – to wszystko tym chciwym dziwkom przeszkadza. Nie w smak im, że w ich milusim, przytulnym, zatęchłym gronie może zacząć się kręcić jakiś Ajax. Albo Szachtar. Albo Leicester. Albo Atalanta. Zobacz, że nawet cała ta superliga miała być skonstruowana w taki sposób, by wygranie jej przez kogokolwiek spoza pięciu samozwańczych „wielkich” graniczyło z cudem. Pozostałą piętnastkę miały stanowić takie Arsenale, kluby bez ambicji, które zadowoliłyby się samym tylko grzaniem w ciepełku możnych. Konserwa. Stagnacja. Petryfikacja. Bleughhh… A co do NBA – nie, nie jestem żadnym „zdrajcą”. Wypraszam sobie. NBA nigdy nie była konkurencją dla rozgrywek europejskich. Wręcz przeciwnie. Poprzez popularyzację dyscypliny przysparza nowych fanów koszykówce na całym świecie. Ot, np. mnie, bo bez cienia żenady przyznaję, że mój pierwszy kontakt z basketem był właśnie poprzez the Association. A potem to już poszłoSmile I wiesz co? Gdyby Abramowicz, Agnelli, Glazer, Henry, Kroenke, Al-Nahyan, Perez, etc. pozakładali od zera swoje kluby i założyli organizację ligową programowo, z definicji niezależną od FIFA’y i wszystkich ciał jej podległych, spojrzałbym na ich działania ze sporym zainteresowaniem, może nawet z dozą sympatii. Piłkarską NBA raczej by nie zostali, ale może chociaż udałoby się im wymyślić parę ciekawych rozwiązań, regulaminowych innowacji, czy czego tam. Dobrego nigdy za wiele. Niestety, jak każda banda chciwców, postanowili mieć chałę i forsę całą. O, takiego! I jeszcze jedno: Amerykanie nie są tak ortodoksyjni jeśli chodzi o formę rozgrywek. Pudło. Owszem, są. Czasem znacznie bardziej, niż my. Po prostu zwracają uwagę na nieco inne aspekty tej formy. W ogóle czasem mnie zastanawia dlaczego mówiąc o zawodowych ligach amerykańskich „wszyscy” podnoszą kwestię ich zamknięcia, a nie mechanizmów sprawiających, że te ligi są tak cholernie konkurencyjne. Wróćmy sobie do NBA i weźmy taki np. podział zysków. Jeśli pojedziesz na wycieczkę do Bostonu i kupisz sobie czapkę z Luckym Leprechaunem, zysk z tej transakcji trafi do Celtów. Jeśli jednak dokładnie taką samą czapkę nabędziesz w warszawskim fanstorze, bądź via internet, kasę przygarnie liga i podług własnego uważania zdecyduje jak ją rozdysponować. To teraz przerzućmy to na warunki futbolowo-europejskie: Real kupuje, dajmy na to, Kylliana Mbappe. I na dzień dobry słyszy, że dochód z jego koszulek owszem, dostanie. Ale tylko tych sprzedanych w promieniu czterdziestu kilometrów od Santiago Bernabeu. Ha. Haha. Hahahahaha… Albo salary cap. Takie samo dla Lakers i Timberwolves, a zatem także takie samo dla Man Utd i Burnley, nie? Albo pozostałe reguły kontraktowe, ścisłe i absolutnie niezłamywalne. Albo zasady transferowe. Nie, nie może pan, Mr Pep, tak po prostu wypieprzyć na stół ciężarówki pieniąchów i ściągnąć sobie Haalanda. Tu trzeba wyrównać kontrakty, zmieścić się we wspomnianym S.C., no wie pan, nie ma letko… - wyobrażasz to sobie? Bo ja jakoś niekoniecznie. Najfajniejsze w ligach amerykańskich wcale nie są gwiazdy, ani poczucie przynależności do metropolii (cooo…? No weźże daj spokójSmile), tylko frajda. Frajda płynąca z tego, że przy niebotycznym poziomie te ligi wciąż są niezwykle wyrównane. I jeśli tylko śledzisz je odpowiednio długo, na pewno widziałeś już piękne dni większości występujących w nich ekip. Wracając jeszcze do NBA, na niedługo przed końcem bieżącego sezonu zasadniczego wciąż dostrzegam co najmniej sześć ekip, które mają realne szanse na mistrzostwo. Plus sześć kolejnych, których końcowy triumf byłby tylko delikatnym zaskoczeniem. Jeśli JP Morgan, bądź w ogóle ktokolwiek, jest w stanie zrobić coś takiego w MLS przy jednoczesnym podnoszeniu poziomu (wątpię, ale co tam), to ja całym sobą jestem za. Wiem natomiast, że prędzej bym się w łokieć polizał, niż zobaczył taką sytuację w europejskiej superlidze.
This is a comment on "Dyskusja W Stylu Wolnym"